Kilka lat po wojnie. Północna część Polski. Jedziemy na ryby. W miastach widać zniszczenia, dużo domów jest nie odbudowanych, albo poprawionych prowizorycznie. Ale w przyrodzie jest pięknie, natura zdaje się być nieskazitelna, wszystko tryska zielenią nie zmęczoną jeszcze upałami. Jest środek lata. Dojeżdżamy z kolegą Heniem nad jezioro. A tu taki obrazek…
Młoda kobieta (słusznej budowy) w pewnej odległości od brzegu, ze spódnicą podwiniętą i związaną w pasie stoi w wodzie do połowy ud. W ręku trzyma „wędkę”. Wędka to dwie sosny w połowie związane sznurkiem. Ten drąg leży z tyłu na wodzie. Po czym olbrzymim łukiem przenosi go do przodu przed siebie. Oczywiście nie ma szans go utrzymać i całość z olbrzymim pluskiem rozbryzgując wodę wpada tyle , że teraz przed nią. Nim spławik dobrze złapie grunt już ciągnie rybę. Ciągnie dosłownie, bo o zacięciu takim zestawem nie ma mowy. Odhacza rybę, wędkę zostawia w wodzie. Wychodzi na brzeg, potężnego okonia (dzisiaj nazwałbym go okazem)wkłada do wiadra. A tam ryby już się nie mieszczą. Po czym bierze z puszki rosówkę i wraca na łowisko. Przez następne piętnaści minut sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Stoimy jak urzeczeni. Ponaglam Henia, a on:
- nie ma co się spieszyć sam widzisz z naszymi wędkami Garbolino i kołowrotkami Michelin” wszystkie ryby są nasze”.
Rozłożyliśmy się nieopodal i przez następne cztery godziny złowiliśmy trzy okonie. Oczami wyobraźni widzieliśmy, że były takie same. Nie zauważyliśmy kiedy odeszła kobieta z „właściwym” sprzętem na to łowisko.